Biegiem do mety
Przed samym starem zupełnie nie wiedziałem, na jaki wynik mogę liczyć. Trochę wstyd się przyznać, ale przygotowania były całkowicie spontaniczne i chaotyczne. Nie miałem konkretnego planu treningowego, a w dodatku sporo treningów wypadło. Zdawałem sobie sprawę, że nabiegałem w tym roku zdecydowanie za mało kilometrów. Wiedziałem jednak, że bez problemu powinienem dobiec poniżej 4 godzin. Ile poniżej? Ciężko było mi nawet oszacować.
Najrozsądniejsze wydawało się tempo na 3:45:00, ale w dniu Poznań Maratonu stwierdziłem, że „uczepię się” grupy na 3:30:00 i zobaczymy ile kilometrów dam radę, a później „się zobaczy”. Już w chwili podejmowania tej decyzji spodziewałem się, że będę jej prawdopodobnie mocno żałował i około 25-30 km będę się za nią przeklinał. Wielokrotnie.
Pogoda w dniu biegu dopisała, ale na jesienny spacer. Do biegania było nieco za ciepło. Promienie słońca, które pokazały się na chwilę przed startem, były dla mnie jasnym komunikatem „pij więcej na punktach!”.
Brak przygotowań pod konkretny czas i to, że nie nastawiałem się na żaden konkretny wynik, miał swoje plusy. Mogłem sobie pozwolić na obserwacje tego, co dzieje się wokół. Tempo nieco poniżej 5:00 min/km pozwoliło, bym w trakcie biegu przeczytał chyba wszystkie hasła, jakie wypisane mieli kibice przy trasie. Przybiłem kilkadziesiąt piątek i odwzajemniłem jeszcze więcej uśmiechów. Ale przede wszystkim obserwowałem innych biegaczy. Mam takie małe zboczenie zawodowe, że lubię podglądać jakie strategie żywieniowe stosują inni. Już przed samym startem widziałem, jak niektórzy wciągają żele, przegryzają banany, czy popijają izotoniki. Przyglądałem się też temu ile i jakie żele mieli poprzypinane do pasów i na których kilometrach z nich korzystają. Czy korzystają z punktów żywieniowych, czy je pomijają.
Wnioski z tych obserwacji nie były żadnym zaskoczeniem, potwierdzały to, co obserwuje u osób, z którymi zaczynam współpracę oraz to, co pokazują wyniki badań. Wiele osób w czasie biegu je i pije po prostu za mało! Widząc, ile osób musiało zrobić przystanek już po paru kilometrach, w krzakach Lasku Marcelińskiego, można też przypuszczać, że mogły one nieco lepiej zaplanować swoje nawodnienie i jedzenie przed biegiem. 😉
Te obserwacje spowodowały, że pierwsze kilkanaście kilometrów zleciało mi dość szybko, mimo tego, że po minięciu Ławicy, trasa była nieco nudna, a kibiców zdecydowanie mniej niż w centrum miasta. Przyjemnie było jednak wrócić w okolice stadionu przy Bułgarskiej i dalej Hetmańską biec w stronę Rataj. Nie mając doświadczenia na tak długim dystansie, zastanawiałem się, na którym kilometrze pojawią się pierwsze trudności. One jednak póki co się nie pojawiały. Z pewnością sprzyjała temu dość płaska część trasy, zachęty kibiców oraz wolontariusze na punktach – byli mistrzami! Nie tylko bardzo dobrze obsługiwali punkty, ale też mocno zagrzewali do dalszej walki. Jedna z dziewczyn podając mi wodę na Rondzie Starołęka i krzycząc przy tym ochrypłym głosem „O ja cię, Łukasz, ale ty jesteś super” spowodowała, że banan nie znikał mi z twarzy jeszcze przez 2 kilometry.
Pierwsze zmęczenie zaczęło pojawiać się około 30 km, ale było znośnie bez problemu utrzymywałem tempo. Do 34 kilometra. Wtedy zaczął się najbardziej stromy podbieg i czułem, że trzeba zwolnić, albo będę cierpiał. Po chwili dogonił mnie ostatni z Panów z chorągiewkami, który wyznaczał tempo na 3:30 – cały dystans starałem się biec 300-400 m przed nim. Jeszcze chwilę potowarzyszyłem tej grupie, ale po kilkuset metrach pozostało mi jedynie pomachać im na do widzenia i patrzeć jak się powoli oddalają. Te ostatnie 8 km, pokonałem w tempie o minutę wolniejszym niż poprzednie kilometry, ale samopoczucie określiłbym mimo wszystko jako dobre, a znacznik na trasie „42 km” oraz widok niebieskiego dywanu, który prowadził do mety, pozwoliły zebrać jeszcze siły na mały sprint. I tak zostałem maratończykiem! Po chwili sms z wynikiem: 3:38:31. To był fajny bieg i świetne doświadczenie. Byłem zadowolony.
P